Temat mojego wystąpienia brzmi: „W poszukiwaniu naszej prawdziwej natury”. To nie ja go wymyśliłem. Zaproponował go Krzysiek Jaroń, współorganizator tego spotkania. Jak go przeczytałem, to się zatrwożyłem, bo to jest strasznie trudny temat, taki kontrowersyjny. Bo co to znaczy „nasza prawdziwa natura”? I jak można buddystę prosić, żeby mówił w Polsce o naszej prawdziwej naturze? Ale nie zakwestionowałem tego tematu, ponieważ sobie pomyślałem, że może raz w życiu trzeba się zmierzyć z taką sytuacją, żeby podczas otwartego wykładu spróbować powiedzieć o tym, co jest istotą tej praktyki. To znaczy o całym moim doświadczeniu życiowym, ponieważ ta istota z upływem lat objawia mi się w coraz to nowy sposób. Zawrzeć to w mniej więcej godzinie to jest wyzwanie. Nie wiem, czy będziecie Państwo zachęceni, ale ja się postanowiłem trzymać tego tematu. Dużo myślałem o tym spotkaniu, zrobiłem sobie notatki. Nie wiem, czy będę z nich korzystał, ale rzeczywiście postanowiłem mówić o prawdziwej naturze. Właściwie odkąd pamiętam, miałem taką potrzebę, żeby znaleźć coś trwałego, coś prawdziwego, takie poczucie, że to, co mnie otaczało, nie ma wartości ostatecznej. Trudno o tym mówić. Ale może najprościej przybliżyć to mówiąc, że szukałem jakiejś prawdy. Bo prawda oznacza, że to jest. Kiedy się uderzymy i mamy siniaka, i czujemy ból, to nikt nie wątpi, że to jest prawdziwe. Kiedy się chce nam pić i się napijemy, i pragnienie odchodzi, potem się przestaje nam chcieć pić, to to jest prawdziwe. Zawsze mi zależało na tym, żeby znaleźć coś, co jest realne, co jest prawdziwe. I w którymś momencie, tak po studiach – a ja późno na studia poszedłem, miałem cztery lata przerwy – spróbowałem bardzo wielu dróg duchowych. Ja jestem z rodziny ateistycznej. I miałem poczucie, że znalezienie autentycznej duchowości jest po prostu jest niewykonalne, przynajmniej w tym kraju. Nie miałem poczucia, że jest miejsce czy są ludzie, których propozycja byłaby na tyle przekonująca, że ja bym chciał poświęcić na to czas i że coś dobrego z tego wyniknie. Rozumiecie… Że to jest tak, że takie mamy czasy, że jest strasznie duża presja życia, w którym podkreśla się znaczenie indywidualności. Kryterium sukcesu, kryterium funkcjonowania jest na zewnątrz. To jest sukces materialny, to jest sukces… Żeby dobrze przeżyć życie, żeby się działo… No, ale też, żeby mieć różne rzeczy. Próbowałem z Kościołem katolickim, ale to było w moim przypadku beznadziejne. Po pierwsze ja nie mam ochoty na wiarę, to do mnie nie przemawia. Moje wychowanie bez Kościoła utrudniało odnalezienie się w nim. Spróbowałem wielu dróg. Właściwie przypadkiem spotkałem nauczyciela, roshiego Kwonga, który też przyjechał do Polski przypadkiem. „Roshi” to znaczy „nauczyciel”, „czcigodny nauczyciel”.
Roshi Kwong był bardzo atrakcyjną postacią, bo to było przed transformacją. Z jednej strony pochodził ze Stanów, z drugiej strony był Chińczykiem z pochodzenia, więc to była taka nutka ezoteryczna. Mędrzec ze Wschodu, ale jednocześnie ze wspaniałej Kalifornii. On jest urodzony w Stanach, więc jednocześnie z całą kulturą Zachodu, w który wtedy wszyscy byli zapatrzeni. Było to atrakcyjne, ale też oczywiście chodziło o dużo więcej, bo coś sobą reprezentował. Obecność, przytomność, otwartość, uważność. Było to bardzo atrakcyjne. Ja, w tym komunizmie, kończąc studia – skończyłem psychologię – skoczyłem na głęboką wodę i zadeklarowałem, że chcę pojechać do niego, do ośrodka w Stanach. I pojechałem na rok, i potem jeździłem wiele razy… Ze względów wizowych to można było wtedy rok być w Stanach. Czyli tak, że rok tu, rok tam albo rok tam, pół roku tu. Nie wiem, ile to było w sumie, ale to było dużo. Przez kilkanaście lat tak żyłem, w bardzo trudnych warunkach. Bo to jest trudne życie. Dla mnie życie w ośrodku, gdzie była bardzo wyraźna dyscyplina czasowa, było trudne. Wstawało się według mnie za wcześnie. Było dużo medytacji, ale to akurat mi nie przeszkadzało. Ale przez większość czasu byłem potwornie zmęczony. Już nie wchodząc w szczegóły, tak wyglądał mój trening przez wiele lat. Cały czas praktykowałem tak na styku komfortu i dyskomfortu, przyjemności i wysiłku, częściowo zmuszania się, a częściowo wielkiego szczęścia. Oczywiście jest tak – i to pewnie dotyczy każdego, kto zaczyna praktykować – że my chcemy czegoś dla siebie, chcemy jakoś lepiej żyć. Ale pomału do mnie docierało, że to jest dużo większa sprawa niż moje osobiste życie i niż moje „lubię, nie lubię”, „łatwo, trudno”, „przyjemnie, nieprzyjemnie”, że to właśnie dotyka jakiejś głębokiej prawdy we mnie. Mówię o tym, dlatego że rzeczywiście mam wrażenie, że to dotyka czegoś, co jest podstawą, co jest naturą egzystencji, istnienia. Przyjechałem do Trójmiasta w środę i odebrał mnie na dworcu Jarek Chybicki, którego tutaj dzisiaj nie ma. On jest członkiem naszej trójmiejskiej grupy Kannon. Jest też nauczycielem zen tak jak Ewa, która tutaj siedzi. Jarek spytał, czy chcę iść z nim, bo ma po południu wykład na SWPS razem z księdzem Stanisławem Radoniem. Ksiądz Radoń wydał świeżutką książkę dotyczącą swoich badań nad medytacją i efektami medytacji. To, co on robi, to jest twarda nauka. Został razem z Jarkiem zaproszony, żeby trochę o tym opowiedzieć. Nie wiem, czy ktoś z państwa był. Ten wykład dotyczył uważności i prelegenci mówili, że medytacja może prowadzić dalej niż tylko uważność. Ksiądz Radoń mówił, że uważność to jest początek. Medytacja prowadzi o wiele dalej. Ale ten temat w ogóle nie został podjęty przez salę, a spotkanie było długie: trwało chyba dwie godziny dwadzieścia minut.
Ten wątek, który nie został podjęty przez salę, to jest tak naprawdę to, co mnie interesuje najbardziej. Czyli że jak już potrafimy trwać w uważności, jak potrafimy traktować np. huk z ulicy nie jako hałas, który przeszkadza, ale dźwięk. Słyszę, ale nie mam skojarzeń, to jest zmysłowy bodziec, który nie wzbudza oceny. Najpierw robisz to w medytacji, a potem w życiu… To jest ciąg dalszy uważności. A jeszcze trudniej jest to robić z miłymi doznaniami. Do nich bardziej lgniemy. Kolejnym krokiem jest skupienie się na tym, kto doświadcza. Rozumiecie? Dla mnie tu zaczyna się praca. I nie wyobrażam sobie, żeby ten kawałek pracy wykonywać bez nauczyciela. Musi być przy tobie ktoś, kto przeszedł tę drogę. I tu zaczyna się tak naprawdę prawdziwa rewolucja. Kim jest ten, który mnie teraz słucha?
Kiedy myślałem, co powiedzieć to wiele myślałem o muchach. Dla mnie owady to jest wielka nauka. Często znajdujemy w domach nieżywe owady na parapecie, prawda? Latają przy szybie, latają, latają, potem umierają i właściwie mało kto rozumie, co się dzieje. A to jest tak, że różne owady różnie się zachowują w sytuacji zagrożenia czy trudności. Generalnie rzecz biorąc, mucha leci do światła, więc kiedy widzi okno, światło, to zaczyna lecieć w stronę światła. Jeśli chcecie się pozbyć much, to połowa z nich wyleci z pokoju, jeżeli otworzycie okno, kiedy się zaczyna szarówka. W pomieszczeniu jest wyraźnie ciemniej niż na dworze i wtedy bardzo łatwo te muchy wypuścić z pokoju, jeśli okno jest otwarte. A jeśli jest zamknięte, to mucha zdechnie na tej szybie, a nie poleci przez pokój do ciemnego korytarza, za którym są otwarte drzwi, bo jej istota życia polega na tym, że ona leci do światła. Umrze z wyczerpania, a przede wszystkim braku wody. Rozumiecie moją intencję? Mucha tego nie jest w stanie przekroczyć. I my właściwie też nie, tylko tyle, że rozumienie człowieka jest większe niż muchy, ale też ma granice … Człowiek jest tak skonstruowany, że nie jest w stanie przeskoczyć myślenia w kategoriach „ja”. To jest w ogóle niewyobrażalne. Na początku to jest po prostu niewyobrażalne. I jeśli ma się mówić o prawdziwej naturze, to trzeba rzeczywiście zacząć studiować tego, kto percypuje. Mamy zmysły. Jesteśmy na uniwersytecie. Zmysły służą poznaniu świata, orientowaniu się. Ale język sam w sobie, język – fizyczny mięsień – nie jest w stanie odkryć, jak działa, bez jakiegoś narzędzia, bez jakiegoś, metaforycznie mówiąc, lustra. Oko nie zobaczy siebie bez jakiegoś narzędzia. To, co my widzimy w lustrze, to nie jest przecież istota oka. Zmysły same siebie nie poznają. Często mówię na spotkaniach, że dla mnie jednym z największych odkryć jest, po wielu, wielu latach praktyki, że rzeczywiście jest tak, jak mówi się w tradycji buddyjskiej, że myślenie też jest jednym ze zmysłów. Uważamy, że racjonalny umysł – logika, intelekt – jest kryterium poznania, sposobem poznania świata. Ale myślenie jest zmysłem w takim sensie, że myślenie daje nam wiedzę o rzeczywistości materialnej, natomiast nie daje nam doświadczenia tego, kim jest ten, kto postrzega. I tak jest ze wszystkimi zmysłami: to, że muzyka przestała grać, wiem słuchem, a nie dotykiem, nie węchem, nie wzrokiem, nawet nie myśleniem. Nie jesteś w stanie usłyszeć węchem. Nie jesteś w stanie powąchać wzrokiem. Rozumiecie? Każdy zmysł ma swój obszar. Chodzi mi o to, że myślenie jest wspaniałe, jeśli chodzi o poznawanie świata – ale tego świata na zewnątrz, tego świata materialnego i istniejących w nim zależności. Natomiast żeby mieć doświadczenie, że ja naprawdę wiem, kim jestem – to rozum nie wystarcza. Ani wskazówki innych ludzi, bo to by znaczyło, że ktoś mi mówi, a ja to rozumiem, ale nie jest to moim doświadczeniem. Dla mnie to jest za mało. Ja zawsze chciałem w życiu to przeżyć. W którymś momencie, po paru latach medytacji, pojawia się taka przestrzeń, że można zacząć studiować to, kim jest ten/ta/to, kto doświadcza. I o tym są tysiące genialnie napisanych tomów, w różnych tradycjach. Bo to, o czym mówię, nie jest wyłącznie doświadczeniem czy wiedzą buddyjską. To się spotyka w różnych religiach. Pojawia się przestrzeń, żeby zacząć się zastanawiać, kto doświadcza, i ludzie mają podczas medytacji albo innych praktyk duchowych takie momenty, że czują, że to „ja” nie jest takie stałe.
Tak naprawdę można tego łatwo doświadczyć w codziennym życiu. Kim innym jesteś, kiedy rozmawiasz ze swoimi rodzicami, kim innym jesteś, kiedy rozmawiasz ze swoimi dziećmi. Kim innym jesteś, kiedy rozmawiasz z szefem, a zmieniasz się rozmawiając z podwładnym. Kim innym jesteś, kiedy przeżywasz jedną emocję, a kim innym, kiedy inną. Osobowość z minuty na minutę całkowicie się zmienia.
Ale mamy poczucie, że jest gdzieś to miejsce, wokół którego to się toczy. Kiedy ma się już trochę przestrzeni w głowie, to widzisz, że tak naprawdę identyfikacje są dosyć umowne i każdy z nas zdaje sobie sprawę, że właściwie każdą identyfikację można podważyć. Na pewno jestem dzieckiem rodziców, ale to z pewnością mnie nie wyczerpuje i im jestem starszy, tym bardziej o tym zapominam. Oni umarli już 20 lat temu. I jestem dzieckiem, ale z tego punktu niemal już nigdy nie działam. Jestem mężczyzną, jestem Polakiem, jestem człowiekiem. Ale też nie jest tak, że mam poczucie, że to mnie jakoś jednoznacznie identyfikuje. Macie jakieś identyfikacje, o których sądzicie, że są niekwestionowalne? To ja was teraz w neurozę wpędzam, ale to ryzyko słuchania nauczyciela medytacji. To taka pozytywna dezintegracja. (pyta słuchaczy) Co jest niekwestionowalną identyfikacją? Kim na pewno jesteś? Kim? Uczniem zen? No, to ci przejdzie. Poczekaj jeszcze… Pani mówi: żywą istotą? No, tak, ale… (wzdycha) To też przejdzie… Synem? No, dobrze. A potrafi pan sobie wyobrazić, że byłby pan kobietą? Potomkiem? Jestem człowiekiem, bo jestem z tego gatunku. Czującą istotą? A nieczującą istotą bywasz kiedyś? My bardzo dużo przyjmujemy na odruch, schemat. Ostatnio myślałem sobie, że człowiek jest jak jezioro – różne rzeczy odbijają się w tym jeziorze. Czasem chmury, czasem słońce, czasem gwiazdy i księżyc, czasem jest tak ciemno, że nic się nie odbija. Są takie elementy, które się właściwie cały czas odbijają – jakieś drzewo rosnące nad jeziorem. I to jezioro sobie wyobraża, że jest trwałe. Ale tak naprawdę każdy atom tego jeziora się zmienia. I wracamy do komentarza, że podczas medytacji ludzie zaczynają rzeczywiście tego doświadczać, że to jest trochę umowne. Te nasze identyfikacje, utożsamianie się, punkty odniesienia. Są takie momenty, że jestem w doświadczeniu, ale nie ma doświadczającego. Że jest percepcja, ale gdzieś zapodział się ten, który tego doświadcza. I to jest pierwszy krok – upraszczając bardzo – pracy z podmiotem, pracy z tym, który spostrzega. Bo zaczynam zauważać, że nie ma tego, kto doświadcza. Że „ja” nie jest trwałe, a czasem nie ma tego, kto percypuje, choć jest jednak ktoś, coś, co zauważa. To jest ciekawe. W tradycji tybetańskiej tak ładnie się mówi, że ego jest jak dzban. I w którymś momencie ten dzban się tłucze. Ale zapach tego, co było w dzbanie, zostaje w skorupach. Tego zapachu strasznie trudno się pozbyć. Nie ma już dzbana, nie ma ego, ale zostaje zapach: ślad, przyzwyczajenie. Jest jeszcze ten, który doświadcza tego, że to „ja” nie jest takie oczywiste. I dla mnie to jest bardzo ciekawe, dlatego że w którymś momencie to jest też sprawa woli, żeby puścić, żeby świadomie, wolicjonalnie pracować z tym procesem rozstawania się z utożsamianiem z ego. Ten, który percypuje, że mnie nie ma, też nie istnieje… Wyjaśnię to na przykładzie wzroku. Moje życie zawodowe to praca ze wzrokiem. Nieraz, kiedy pracuję z terapeutami, nauczycielami, psychologami – czyli ludźmi, którzy rzeczywiście chcą się o wzroku nauczyć – to jest to pierwsza rzecz, którą im mówię: uświadomcie sobie, że my myślimy o wzroku w taki sposób, że światło się załamuje w oczach, obraz pada na siatkówkę i jest przekazywany do mózgu. Tak popularnie myślimy. Jeśli obraz z oka szedłby do mózgu, to tam musiałby być ekranik, na tym ekraniku byłby obraz was w ławkach i musiałby być tam mały Uji, który widzi ten obraz, czyli siedzi przed ekranikiem. To się nazywa koncepcja homunkulusa, mówiąca, że mamy w środku małego człowieczka, który to wszystko percypuje – czuje dotyk, czuje węch, widzi obraz. To jest bez sensu, dlatego że jeżeli mielibyśmy małego człowieczka w mózgu, to w jego mózgu musiałby siedzieć kolejny mały człowieczek. Rozumiecie? I tak w nieskończoność. W mózgu nie ma obrazów, w mózgu nie ma zapachów, w mózgu nie ma dźwięków. Tak samo jest z naszym przywiązaniem do ego rozumianego jako centralne, trwałe miejsce, wokół którego rozgrywa się świat, który nie jest mną. W którymś momencie to trzeba po prostu puścić. Poczucie oddzielenia od świata jest nawykiem percepcji. Czyli pierwszym krokiem jest doświadczanie i zwracanie uwagi na te momenty, kiedy działamy bez pamiętania o „ja”. A kolejnym krokiem jest puszczenie tego, kto obserwował to, że tego nie ma. Rozumiecie? I wtedy działasz, wtedy żyjesz. Czyli rzeczywiście – żeby zacząć pracować ze swoją świadomością, a tak naprawdę to jest to, co mnie zawsze interesowało – trzeba na początku nauczyć się, jak zatrzymywać myślenie. Bo myślenie jest jedynym cudownym sposobem na poradzenie sobie w świecie, ale jeśli się chce pracować ze świadomością, to myślenie nam nie pomoże.
Często słyszę o buddystach, że to zombie, przestali myśleć, czyli są bezmyślni, właściwie niczego nie czują, niczego nie chcą – takie warzywa. Nie! Pewnie znalazłyby się jakieś warzywa wśród buddystów. Generalnie rzecz biorąc, kiedy trzeba działać, to się używa myślenia. Ale ja potrafię żyć też bez tej gonitwy myślowej. Potrafimy zatrzymać to nawykowe tworzenie oddzielenia od świata…
To nie jest domena tylko medytacji buddyjskiej. Niemal trzydzieści lat bywam regularnie w klasztorze benedyktynów w Lubiniu. Tam od 11 lat prowadzę odosobnienia. Tak więc to samo mogą robić chrześcijanie. Teraz prowadzę również odosobnienia w pallotyńskim ośrodku, pięknym starym klasztorze na Karczówce nad Kielcami. Mam tam odosobnienie za tydzień w weekend. To jest takie miejsce, które z natury rzeczy przyciąga raczej chrześcijan. Naprawdę nie trzeba być buddystą, żeby medytować. Odosobnienie na Karczówce organizuje Ośrodek Praktyk Kontemplacyjnych i Spotkań Między Religiami „Melete”. Najprościej go znaleźć przez pismo psychologiczne „Charaktery”. Zatem medytacja to coś rzeczywiście uniwersalnego.
To nie jest tak, że tracę możliwość myślenia, działania, kiedy to nie płynie z ego. Około dwóch miesięcy temu zainicjowałem takie spotkanie medytującej grupy chrześcijan z nauczycielką zen. I oni ją pytali: „Co ty właściwie masz z tej praktyki? Czy w tym jest jakaś radość? Czy w tym jest coś pozytywnego?” I ona zaczęła po prostu podskakiwać na krześle, i powiedziała, że jej się w głowie nie mieściło, że można być tak szczęśliwym. Przyszła do tej grupy chrześcijan i była pod dużym wrażeniem tego, co oni tam robią. Medytacja jest uniwersalna, można ją traktować jako praktykę duchową. Taka praktyka wymaga wysiłku. Na konferencji ksiądz Radoń mówił, że badania pokazują, że 10 minut medytacji dziennie albo dwa razy po 10 minut już działa. Są takie grupy, np. dzieci z ADHD czy ludzi w psychozie, dla których ten moment uważności może trwać dosłownie parę sekund, i to też działa. Ksiądz Radoń mówił o zmianach w mózgu, mózg zaczyna trochę inaczej pracować… Dla wielu ludzi to ważna zmiana. Ale to, o czym ja mówię, wymaga dużo większego wysiłku, dużo większego zaangażowania. Jest to do przeżycia, ale też trzeba chcieć. Jeśli ktoś ma taką inklinację, to warto eksperymentować. Ci, którzy praktykują medytację, mogą wskazać jakieś pozytywne efekty. I dzięki niej życie staje się niekoniecznie łatwiejsze, ale mniej wydumane i to jest taka pozytywna zmiana. Stajemy się bardziej realni. Jesteśmy mniej w fantazji, a bardziej w realnym życiu. Więc to jest wartościowe. I jak ktoś w tym celu medytuje, to też jak najbardziej zachęcam.
Chcę powiedzieć jeszcze o dzisiejszej wizji nocnej – może tym zakończę. Na tej konferencji padło pytanie: „No, dobrze, a co w takim razie z modlitwą? Czy medytacja może być modlitwą?” Ksiądz Radoń powiedział: medytacja może być modlitwą. Tylko podczas niej zamykasz usta i zaczynasz słuchać Boga. To też jest modlitwa. A może to jest głębsza modlitwa, prawdziwsza modlitwa. Posłuchaj, co Bóg ma ci do powiedzenia. Parafrazując Mistrza Eckharta powiem, że w medytacji, kiedy słuchasz Boga, to ucho, którym słuchasz Boga, jest uchem, którym Bóg słucha ciebie. Albo te uszy, którymi słuchasz Boga, to są uszy, którymi Bóg słucha całego świata. W zen byśmy powiedzieli: „Jak siadasz i zaczynasz medytować, to cały świat medytuje. Jak jesz, to cały je. Jak umierasz, to cały świat umiera. Nie ma różnicy między tobą, Bogiem, absolutem, rzeczywistością, duchowością”. Możemy nazywać różne rzeki: Wisła, Nogat, Warta i Brda – ale one wszystkie w swojej istocie, w swojej naturze płyną do jednego Bałtyku. Te rzeki tęsknią, żeby stać się jednym morzem. Jesteś jednym z całym życiem, z całym światem, i to jest poza słowami. To musi być realne doświadczenie. To musi być doświadczenie powtarzalne, realne, konkretne. Kiedy do mnie przychodzą na rozmowę różne osoby, to ja nieraz, zanim otworzą usta, wiem, jakie mają doświadczenie. Ale to jest do wytrenowania. Jest tak, że jesteś tym oceanem, i to jest absolutnie niewyrażalne w słowach. Słowa to jest domena rozsądku, intelektu. Natomiast jest mnóstwo takich rzeczy w naszym życiu, których nie da się adekwatnie wyrazić. Smaki – możecie długo opowiadać o egzotycznym owocu i ja go nawet mogę rozpoznać, kiedy go pierwszy raz posmakuję, ale ja sobie tego nie wyobrażę, nie poczuję w ustach, tylko to jest w głowie. Język ma swoje ogromne ograniczenia i akurat do tej sfery, do pracy ze świadomością, on się mało nadaje. Więc często trzeba mówić metaforami, trzeba mówić przybliżeniami – i to dotyczy i nauczyciela, i ucznia. Trzeba to pokazywać w działaniu. To jest część treningu.
zredagowali:
przede wszystkim Krzysztof Jaroń z Ujim
i trochę Michał Czernuszczyk